Walki pod Szastarką, 1939 r.

        Do redakcji "Regionalisty" wpłynął artykuł pt. "Bitwa pod Szastarką". Nadesłał go Pan Marian Rzeszowski. Był, jak sam pisze, uczestnikiem tej bitwy. Jest to cenny materia) uzupełniający wiedzę o naszym regionie. Dotyczy kampanii wrześniowej 1939 roku. 

        Autor we wrześniu 1939 roku znalazł się w Kowlu. Tu został zmobilizowany. Wszedł w skład nowo sformowanego III Batalionu Marszowego. Nie podaje jednak kto był dowódcą tej jednostki. Z jego dalszej relacji wynika, że oddział ten stanowił część Grupy płk. dypl. Leona Wacława Koca. 

        Tu należy się Czytelnikowi wyjaśnienie. Otóż po wkroczeniu wojsk sowieckich do Polski w dniu 17 września na odprawie we Włodzimierzu Wołyńskim generałowie: M. Smorawiński, M. Trojanowski, K. Sawicki i J. Kleeberg postanowili zwolnić z szeregów wszystkich żołnierzy zamieszkałych na wschód od Bugu. Pozostali mieli się przedostać na Węgry. 

        Demobilizacja nastąpiła l9 września 1939 r. Po jej wykonaniu pozostały 3 bataliony w Kowlu. Dwa z nich w dniu 19 września 1939 pod dowództwem płk. Zawiślaka przeszły na zachód w kierunku Bugu (po czym po wróciły do Włodzimierza). Trzeci batalion pod dowództwem ppłk. Klementowskiego w dniu 21 września od szedł z Uściługu w kierunku zachodnim i wszedł w skład 86 Pułku Piechoty ppłk. W. Peszka. 

        W swojej relacji autor pisze dalej tak: "...1 i II Batalion Marszowy jeszcze na parę dni przed 17 września wymaszerował w pełnym rynsztunku bojowym z koszar, kierując się za zachód. Nasz 171 Batalion Marszowy po został na miejscu." Z powyższego trudno jest ustalić, czy batalion autora należał do jednostki ppłk. Klementowskiego. Z dalszej części opisu bitwy pod Szastarką jedno znacznie wynika, że oddział autora -jak wyżej wspomniano- znalazł się w Grupie płk. Koca. 

        Płk dypl. L. Koc został komendantem garnizonu w Kowlu 13 września 1939. Z posiadających broń żołnierzy płk Koc sformował grupę, w skład której weszły 3 podgrupy: pierwsza pod dowództwem ppłk. A. Kiszkowskiego, druga (ppłk W.Adamus) i trzecia do wodzona przez ppłk. dypl. F.Pokomego. 27 września Grupa płk. Koca weszła w skład Zgrupowania płk. dypl. T. Zieleniewskiego. 

        28 września oddziały płk. Koca wkroczyły na teren powiatujanowskiego w trzech kolumnach: kolumna płk. Koca szła na Modliborzyce (za nim podgrupa płk. Kiszkowskiego na Polichnę), druga kolumna płk. Filipkowskiego na Janów Lubelski, a trzecia przez Chrzanów w stronę Dzwoli (płk Płonka). 

        29 września doszło do bitwy pod Szastarką i Polichną, o czym pisze autor. Mianowicie oddziały płk. Płonki (z Grupy płk. Koca) zaatakowały w Dzwoli znajdujący się tam niemiecki dywizjon przeciwpancerny z 27 Dyw. Piech. (gen. por. Bergmann) z VII Niemieckiego Korpusu Piechoty (gen. Rittervon Schobert)2). Na pomoc okrążonym w Dzwoli dowódca 27 Dywizji wysłał z Kraśnika na samochodach oddziały niemieckie. To z tymi oddziałami walczył tak wspaniale autor, jako dowódca grupy i jego czterdziestu żołnierzy, pod Szastarką. Walki te objęły też Polichnę, o czym wspominaliśmy w numerze 2 "Regionalisty". Bój z Niemcami toczyli pod Szastarką i Polichną żołnierze podgrupy ppłk. Kiszkowskiego3). Zakończyły się kapitulacją Grupy ptk.Zieleniewskiego (i oddziałów płk. dypl. L.Koca) w dniu I października 1939 r. 

        Od wschodu szła Armia Czerwona. Oddziały sowieckie włączyły się do walki pod Dzwolą po stronie niemieckiej (działał Pakt Ribbentrop-Mołotow z 23 sierpnia 1939 r.). W Krzemieniu w dniach 29 i 30 września od działy płk, dypl. Koca stoczyły z oddziałami sowieckimi ostatnią większą bitwę kampanii wrześniowej. 

        A oto treść relacji Pana Mariana Rzeszowskiego pt. "Bitwa pod Szastarką". 

        Nastał dzień 29 września 1939 roku. Rankiem otrzymałem rozkaz zluzowania naszych oddziałów, które od wczorajszego wieczora zalegały zachodni kraj lasu. Po uporządkowaniu plutonu i zaznajomieniu żołnierzy z za daniami, które tego dnia przypadły nam do wykonania, niezwłocznie wysłałem "szperaczy", po czym sami po woli podążyliśmy za nimi. Kiedy dochodziliśmy do stacji kolejowej, już na dobre zaczęło świtać. Poruszaliśmy się z odbezpieczonymi karabinami w ręku, gotowymi do strzału w każdej chwili. Teren był nierówny i trudny do marszu. Od czasu do czasu w powietrzu słychać było wystrzały z karabinów. W miarę naszego posuwania się do przodu stawały się one coraz częstsze. Wreszcie moje lewe skrzydło osiągnęło wysokość przystanku kolejowe go. Zabudowania stacji stanowił barak z napisem "Szastarka". Nie widać było ani śladu ludzi. Na peronie poniewierał się duży krążek taśmy telegraficznej. Po kilkunastu minutach osiągnęliśmy skraj lasu. Szliśmy tym pewniej, że nasi "szperacze" dawali nam znaki, iż droga jest wolna. Las był niewysoki i niezbyt gęsty. Średniej grubości drzewa i brak podszycia dawał nam daleki wgląd. Strzelanina stawała się coraz gwałtowniejsza. Kiedy po konaliśmy mniej więcej czwartą część dystansu, usłyszeliśmy gwizd spadającego pocisku artyleryjskiego. Wy buch nastąpił tuż za naszą linią. Odłamek trafił naszego kolegę Wasilewskiego, zabijając go na miejscu. Zosta wał on nieco w tyle. Spowodowane to było być może zmęczeniem, a być może jakąś inną dolegliwością. Był on dobrym kolegą, starszym i niesłychanie dobrym żołnierzem III Batalionu Marszowego, który wraz z nami prze był tak długą drogę z Kowla, nie bacząc na olbrzymi trud i niebezpieczeństwa, jakie owa droga niosła ze sobą. Chciał walczyć aż po kres swoich dni. Zginął jak bohater na polu chwały, broniąc Ojczyzny. Tymczasem coraz bardziej zbliżaliśmy się do zachodniego skraju lasu. Kule, świszcząc, przelatywały nad naszymi głowami. Dalszą drogę byliśmy zmuszeni przebyć czołgając się, aż wreszcie zajęliśmy w miarę bezpieczne stanowisko za drzewami. Przed sobą ujrzeliśmy pustą przestrzeń, a za nią znowu las, na skraju którego znajdowali się Niemcy. W głębi polany stał drewniany budynek. Najprawdopodobniej była to stodoła. Nocowała w niej grupa uciekinierów, która, zdezorientowana panującym zamieszaniem, nie bardzo wiedziała, w którą stronę uciekać i dopiero donośny głos któregoś ż naszych żołnierzy wskazał im właściwy kierunek. Za chwilę cała gromada w popłochu opuściła swoją nocną kryjówkę. Zająłem stanowisko na lewym skrzydle naszej obrony. Obok mnie przycupnął mój zastępca kpr. Stanisław Muszyński. Nieco w tyle za nami ulokował się Augustyn Ćwielung wraz ze swoim kompanem z cywila Karolem Klose, który leżał po mojej prawej stronie. Strzelanina nasilała się. Coraz częściej słychać było szum przelatujących pocisków. Według mojej oceny ostrzeliwało nas co najmniej pięć dział. Około godziny ósmej w powietrzu rozległ się głośny krzyk "hura" i chmara Niemców rzuciła się w naszą stronę. Natychmiast odpowiedzieliśmy ogniem zaporowym, w zmusiło nieprzyjaciela do zatrzymania się, a następnie, kiedy tylko padły rozkazy "halt, zamek - do odwrotu. I tak odparliśmy pierwszy atak. Przeczuwając, że zanosi się na długą obronę, wydałem rozkaz oszczędzania amunicji, co w praktyce oznaczało, aby strzelać tylko do pewnych celów. Nieprzyjaciel bezustannie ostrzeliwał nasze pozycje. Nieprzerwanie też grzmiała artyleria. Szczęśliwie dla nas, pociski, gwiżdżąc, spadały daleko za nami, nie czyniąc żadnych szkód, a szumiące, których była przeważająca większość, lądowały gdzieś w polach. Jakże inaczej mogły potoczyć się losy tej bitwy, gdyby tylko Niemcy wiedzieli, iż jest nas jedynie czterdziestu? Słaby ogień z naszej strony przypuszczalnie wzbudził w nich podejrzenie zasadzki. Pewnie dlatego woleli nie opuszczać swoich stanowisk. My natomiast ze swej strony mieliśmy bezpieczne i dogodne do obrony miejsca. Linia frontu była nierówna, poszarpana i w znacznej mierze uzależniona od ukształtowania terenu oraz grubości drzew. Nikt nie wychylał się na brzeg lasu. Każdy żołnierz dobrze wiedział, iż od tego jakie miejsce sobie wybierze i od tego jak celnie będzie strzelał, zależy jego własne życie. Na wojnie żołnierz broni nie tylko swojego kraju, ale też, strzelając do przeciwnika, broni siebie samego przed śmiercią. Sądzę, że nikt z nas nie brał pod uwagę możliwości, iż może zginąć. Obrona przedłużała się i w końcu straciliśmy poczucie czasu. Leżałem za gro bym drzewem na samym skraju lasu, często zerkając w prawą stronę na poszarpaną linię naszej obrony. Z mojej lewej strony niezawodny kpr. Muszyński z niesamowitą skutecznością raził zza drzewa naszych przeciwników. Tuż za mną strzelał Ćwielung, klęcząc na jednym kolanie. W pewnej chwili strzelanina zaczęła się gwałtownie nasilać. Z lewej flanki od południa posypały się kule z karabinu maszynowego. Skierowane były wyraźnie w moją stronę. Przez chwilę zawyła mi w uszach jakby psia sfora. Błyskawicznie przesunąłem się w przód za cieńsze, lecz rosnące w zagłębieniu drzewo. Na moje miejsce przeczołgał się Ćwielung i leżąc ładował broń. Skierowałem wzrok w prawo. Na twarzy Karola Klose malowało się niesłychane przerażenie. Przeczuwając coś złego, odwróciłem się machinalnie w tę stronę. I stało się. Cała seria kul bez litośnie strzaskała Ćwielungowi głowę. Odruchowo krzyknąłem "sanitariusz". Chcąc go ratować, przesunąłem się w tył. To wszystko trwało dosłownie sekundy. Na jego ledwie poruszających się wargach widniał lekki uśmiech. Zaraz po tym spostrzegłem, jak przez potrzaskaną czaszkę wyrwany został mózg. Chwilę później zgasły mu octy i opadła głowa. Przestał żyć. Zginął, jak przystało na prawdziwego żołnierza, z broniąca ręku na swoim stanowisku. Z ciężkim sercem po stracie kolegi zebrałem porozrzucaną amunicję i wyjąłem zamek z karabinu, a następnie wyrzuciłem go do pobliskiego bajorka. Nie chciałem, aby dobra broń dostała się w ręce wroga. Śmierć Ćwielunga widział też Muszyński. Skierował ogień na południe i za chwilę terkot karabinu maszynowego ucichł. Zbliżał się wieczór i słońce na dobre chyliło się ku zachodowi. Kiedy tylko skryło się za koronami drzew, oblany benzyną drewniany budynek stanął w płomieniach. Był to sygnał do następnego ataku. Całe masy wroga pojawiły się na naszym przedpolu, stwarzając doskonały cel. Jak na komendę otworzyliśmy zmasowany ogień. Niemcy wycofali się równie szybko jak zaatakowali, aczkolwiek kanonada trwała jeszcze parę ładnych chwil. Od wschodu przy biegł goniec i aby przy całym zgiełku bitwy był słyszalny, krzyknął, ile miał tylko sił w płucach: "wycofywać się". Natychmiast dałem rozkaz, aby wycofywać się pojedyńczo. Znaczyło to, iż żołnierze podrywali się i po kilku metrach padali, aby dać osłonę innym. Zapadły ciemności. Odeszliśmy już dosyć daleko, aby czuć się bezpiecznie. Wiedzieliśmy też, że Niemcy nie odważą się zaatakować nas po ciemku. Szliśmy w milczeniu, niesamowicie przemęczeni. Po zebraniu całości, skierowaliśmy się w stronę naszego batalionu. Nasz marsz jak zwykle ubezpieczały szpice. Zabrakło jednak wśród nas dwóch kolegów. Wszyscy z nas czuli satysfakcję z dobrze wykonanego rozkazu.